Epidemia koronawirusa obala kapitalistyczne mity. Pokazała jak wrażliwy na kryzysy jest kapitalistyczny model sprywatyzowanej służby zdrowia.
Jedną z przyczyn wybuchu epidemii były wolnorynkowe mechanizmy i brak odpowiedniego nadzoru nad handlem dzikimi zwierzętami w chińskiej prowincji Wuhan. Nie zachowywano tam podstawowych norm higieny oraz bezpieczeństwa. Dzikie zwierzęta miały kontakt ze sobą i z ludźmi, przede wszystkim sprzedawcami i dostawcami, którzy stali się pierwszymi ofiarami wirusa. Chiny pokazały, że dopiero wkroczenie państwa, z bardzo rygorystycznymi normami, na przykład natychmiastowym zamknięciem zakładów pracy oraz bezwzględnym zakazem podróżowania przynosi efekty.
Dla odmiany we Włoszech władze bardzo długo zwlekały z wprowadzeniem obostrzeń między innymi ze względu na obawy o gospodarkę. Biznes, w tym wielkie fabryki, działał nadal, stwarzając ogromne zagrożenie epidemiologiczne. W zakładach Fiata i innych to robotnicy, zrzeszeni w związkach zawodowych, musieli interweniować, aby zmusić kapitalistów do zastosowania norm bezpieczeństwa. Pracownikom usług komunalnych z opóźnieniem zapewniono środki ochrony, nie mówiąc już o zatrudnionych w prywatnych usługach.
We Włoszech publiczna służba zdrowia, w roku 2000 uznana przez Światową Organizację Zdrowia za jedną z najlepszych na świecie, była od 2012 roku ofiarą corocznych cięć budżetowych. Część usług medycznych została sprywatyzowana, a inne zorganizowano na zasadzie częściowej odpłatności, nawet w placówkach publicznych. W 2015 roku 20% Włochów nie było stać na podjęcie leczenia. 7,8 mln ludzi wydawało niemal całe swoje zarobki na ubezpieczenia medyczne oraz zabiegi. Postepował jednocześnie proces starzenia się populacji. Kiedy w bieżącym roku wybuchła epidemia, wraz zbyt późnym wprowadzeniu ograniczeń poruszania się, zapaść włoskiej służby zdrowia przyczyniła się do ponad 140 tysięcy zachorowań i niemal 20 tysięcy ofiar śmiertelnych.
Obecnie jeszcze gorsza sytuacja zapanowała w Stanach Zjednoczonych, gdzie nie istnieje powszechne ubezpieczenie zdrowotne. Prywatne usługi i ubezpieczenia medyczne okazują się z kolei niewystarczające do pokrycia kosztów leczenia nawet mniej groźnych chorób. Ze względu na to iż usługodawcy konkurują na rynku, skupiają się na tych dziedzinach medycyny, które przynoszą największe zyski. Stąd większa uwaga przywiązywana do na przykład chirurgii plastycznej niż terapii chorób zakaźnych. Szpitale wprowadziły również politykę jak największego obłożenia łóżek, dochodzącego nawet do 90%. Z punktu widzenia kapitalistycznej ekonomii ograniczanie wydatków spowodowało, iż obecnie brakuje szpitalnych przygotowanych na przyjęcie zakażonych koronawirusem. W całych Stanach Zjednoczonych w momencie rozpoczęcia epidemii było nie więcej niż 45 tysięcy wolnych miejsc dla pacjentów z chorobami zakaźnymi – kilkakrotnie mniej niż na przykład w Korei Południowej. Symbolem nieprzygotowania amerykańskiego systemu ochrony zdrowia stały się przenośne kostnice budowane przed szpitalami. Burmistrz Nowego Jorku musiał prosić władze federalne o przysłanie wojskowego okrętu szpitalnego, który przyjąłby chorych ze szpitali. Zabrakło bowiem miejsc nie tylko dla zakażonych koronawirusem, lecz również innych chorych.
Komercjalizacja służby zdrowia spowodowała również cięcia wydatków na sprzęt, który nie przynosi jak najszybszych zysków. W związku z tym zarówno Włochy, jak i w jeszcze większym stopniu Stany Zjednoczone, nie posiadają zapasu respiratorów potrzebnych najciężej przechodzącym koronawirusa. We Włoszech spowodowało to konieczność podejmowania dramatycznych decyzji kogo odłączyć od respiratora. W Stanach Zjednoczonych sytuacja taka pojawi się już wkrótce. Problemem jest również brak nawet najbardziej podstawowych środków ochrony dla pracowników medycznych. USA, przedstawiane jako „najbogatszy kraj świata”, musiały uruchomić ich dodatkową produkcję, ponieważ okazało się, iż lekarze i pielęgniarki przygotowują improwizowane kombinezony ochronne z worków na śmieci.
Kapitalistyczny model opieki zdrowotnej przyczynia się do wzrostu liczby ofiar również ze względu na to, iż nie obejmuje znacznych grup ludności. W Stanach Zjednoczonych od 1978 roku niemal nie zmieniły się realne dochody biedniejszej części społeczeństwa. Tymczasem ceny usług medycznych wzrastały. W najgorszej sytuacji znajdują się emigranci, pracownicy sezonowi oraz seniorzy. Duża grupa ludzi starszych ma zbyt niskie dochody aby leczyć choroby spowodowane wiekiem. Są to schorzenia przewlekłe wymagające zwykle dużych nakładów finansowych. Większość tanich ubezpieczeń zdrowotnych nie wystarcza na pokrycie kosztów bardziej skomplikowanego leczenia. Osoby z nieleczonymi chorobami przewlekłymi są z kolei potencjalnymi ofiarami śmiertelnymi koronawirusa. We Włoszech i Hiszpanii zmarła niemal połowa pensjonariuszy domów starców i domów pomocy społecznej.
Kapitalizm powodujący ogromne wykluczenie społeczne sprawia jednocześnie, że dla wielu ludzi, w tym z grup ryzyka, spełnienie zasad kwarantanny, pozostania w domu oraz zachowania społecznego dystansu jest niemożliwe. Dotyczy to na przykład bezdomnych, ale również mieszkańców biednych dzielnic zmuszonych do podejmowania niebezpiecznych, śmieciowych prac aby utrzymać rodziny. Nie mogą oni z dnia na dzień przerwać pracy, ponieważ pozostaliby bez środków do życia. Żyją często w dużych skupiskach przy ograniczonym dostępie do instalacji sanitarnych. Jest to środowisko idealne do powstawania epicentrów epidemii.
Komercjalizacja służby zdrowia przyczynia się do rozwoju epidemii również ze względu na charakter zatrudnienia personelu. Nie wystarcza funduszy na oddzielenie pracujących przy chorobach zakaźnych od całej reszty medyków. Część lekarzy i niemal wszystkie pielęgniarki są zatrudnieni na kontratakach wymuszających pracę w kilku miejscach. Dyżurują w szpitalu, a następnie w prywatnej klinice lub domu opieki. Zarówno we Włoszech, jak i w USA doszło do przypadków przenoszenia wirusa między placówkami medycznymi właśnie przez pracowników medycznych. Miało to miejsce również w Polsce, w wyniku czego kwarantanną objęto częściowo lub całkowicie niektóre szpitale.
W obliczu pandemii upada również mit o rzekomej innowacyjności kapitalizmu. Okazało się, że to państwowe instytuty, między innymi na socjalistycznej Kubie, prowadza badania nas szczepionkami i lekiem. Bez interwencji państw oraz przeznaczenia publicznych pieniędzy, działania te nie byłyby możliwe. Wielkie koncerny farmaceutyczne, dysponujące ogromnymi środkami, kierując się wolnorynkową logiką były bowiem od lat zainteresowane przede wszystkim medykamentami przynoszącymi jak najszybsze i największe zyski. Dlatego skupiały się na medycynie estetycznej, prostych suplementach diety i innych mało istotnych z punktu widzenia badań medycznych dziedzinach. Nawet obecnie dopiero zmuszone przez rządy państw, w bardzo ograniczonym stopniu włączają się do walki z pandemią.
Brzask, 11.04.2020 r.
Szum, niewidzialna ręka rynku i wizje wyjścia
Od początków pandemii koronawirusa otacza nas informacyjny szum. Nawet bardziej niż otacza. Niemal z dnia na dzień pogłębia się. Warto jednak przyjrzeć się, co przewija się pomiędzy coraz rzadszymi już chyba ogłoszeniami o dostawie posiłków do domu.
Zauważa się bez trudu chór głosów (rozdzierających krzyków – chciałoby się powiedzieć) epigonów neoliberalizmu – tak groteskowych, że aż trudno ich w obecnej sytuacji nie zauważyć. Jak to państwo zadręcza ich podatkami, nie wspiera, nie zasila pieniędzmi, nie odpuszcza wszystkiego im w pacht. „Przecież to my tworzymy dochód, miejsca pracy i co tam jeszcze. Bo jak nie – to zabierzemy nasze zabawki (czytaj – pieniądze z banków), pójdziemy sobie i będziecie nas prosić, żebyśmy wrócili”. Za tymi zgranymi mantrami nie sposób nie wysłyszeć tego, o co naprawdę chodzi. Przesłanie w swojej istocie, choć powtarza wszystko co już zawsze słyszeliśmy, tym razem brzmi bowiem wręcz histeryczne: „Jak to, nie kupimy sobie w tym roku po nowym Range Roverze, nasze dzieci nie pójdą do prywatnej szkoły, żeby nie musiały stykać się z plebsem, nie będziemy mieli kasy na kochankę, na którą przecież musimy łożyć, i na wczasy na Malediwach dla żony, żeby miała jakąś kompensatę? Na to niech pracuje dziesięciu durniów na śmieciówkach, za które winni nam dozgonną adorację i wdzięczność. I co, ten wspaniały świat ma się zmienić?”
Cieszą natomiast coraz częstsze głosy lewicy radykalnej, wieszczące rychły zmierzch konsumerystycznego kapitalizmu. Mówiące – skądinąd słusznie – o potrzebie renacjonalizacji przynajmniej głównych gałęzi gospodarki, odejścia od oparcia jej na usługach, konieczności przejęcia przez państwo odpowiedzialności za zapewnienie podstawowych mechanizmów zabezpieczeń – systemu opieki zdrowotnej, edukacji, bezpieczeństwa, pomocy socjalnej. Do niedawna traktowany z przymrużeniem oka nawet przez wielu mniej lub bardziej nominalnych lewicowców postulat minimalnego dochodu gwarantowanego wymieniany jest na tej liście jak najbardziej poważnie i nie budzi już szczególnego zdziwienia. Zaczynamy sobie zdawać sprawę, że nawet w mniej urynkowionej gospodarce ktoś będzie musiał wytworzone dobra kupować, a nie zrobią tego ludzie pozbawieni środków do życia.
Już teraz widać, że taki model urządzenia społeczeństw w dobie kryzysu sprawdza się najlepiej. Starczy popatrzeć na państwa, które jak Kuba nie tylko są w stanie skutecznie opanowywać epidemię, ale i świadczyć pomoc innym, choć są obecnie tylko enklawami w kapitalistycznym świecie, które już dawno miały się podobno załamać i znaleźć w zapaści.
Jak wprowadzenie tych rozwiązań miało się dokonać – nie jest jednak jasne. Czy to system miałby się sam zreformować, bo nie będzie widział przed sobą już innej alternatywy, a w czasie kryzysu „wszyscy (jakoby) stają się socjalistami”, czy nastąpi „bunt mas”, na który w zatomizowanych społeczeństwach rozwiniętych trudno póki co liczyć? Te pytania w rozważaniach lewicowych ekonomistów pozostają zwykle bez odpowiedzi.
Rządzący aplikują nam z kolei – bardziej zaawansowany niż poprzednio stosowane – wariant administrowania strachem. Niestraszni są już imigranci z globalnego Południa, którzy „zaleją nas, odbiorą nam pracę i nasze kobiety i wykorzystają multi-kulti do tego, aby pozbawić nas tożsamości”, niestraszny nawet demoniczny Putin, którego macki „sięgają wszędzie”. Teraz straszny jest wirus, przed którym grupa trzymająca władzę nas broni najskuteczniej jak może i nie wolno tego w żaden sposób kwestionować. Dlatego mamy coraz to nowe i groteskowe zakazy, wprowadzane w imię powstrzymywania pandemii, ale przy okazji służące też pogłębianiu atomizacji społeczeństwa i skazujące jego członków na przeżywanie strachu w samotności. Przyprawia się je słowami otuchy postulowanego ponadklasowego solidaryzmu typu „głęboko wierzę w to, że wspólnie sobie poradzimy, tylko musimy być posłuszni”. Póki co – remedium działa, bo wprowadzanych w celu walki z koronawirusem rygorów nikt nie zakwestionuje. Tak samo, jak nikt nie odważył się powiedzieć, że „król jest nagi” ani nie zapytał „po co jest ten miś?”
Administrowanie strachem i wyższą koniecznością po raz kolejny sprawdza się jako metoda na utrzymanie władzy, ale na niewiele poza tym. Pewnie nawet po zakończeniu czy też opanowaniu epidemii wiele z tych przez nią usankcjonowanych ograniczeń wolności zostanie przez rządzących uznana za przydatne i warte utrzymania na stałe.
W tle dostajemy jałowy spektakl rozgrywany przez polityków uważających, że istota polityki sprowadza się do personalnych rozgrywek, kto będzie premierem, co zrobi senat, ale o tym, jak rządzący widzą jakiś konstruktywny plan na przyszłość – wiadomo najmniej. To co robią, nie tylko w Polsce, sprowadza się do prezentowania dziwacznego amalgamatu przejętych z przeszłości recept, jak radzić sobie z epidemią. Już nie z kryzysem gospodarczym, który jest aż nadto widoczny – tu amalgamat ten jest już nie tylko dziwaczny, ale i eklektyczny, zbudowany z elementów, o których już teraz można powiedzieć, że po pierwsze będą ze sobą nie do pogodzenia, a z których przebijają wątki ochrony przedsiębiorców i nakazy solidarnych zachowań i dyscypliny. To ostanie znamy dobrze, bo przez kolejne kryzysy oznaczało tylko, że zamiast spojrzeć na świat ze swojej perspektywy, pracownicy mają się potulnie godzić na przerzucanie na nich kosztów gospodarczej zapaści. Po drugie – będzie to kryzys inny niż ten z 2008 roku – uderzający nie w bankową nadbudowę, ale w samą podstawę sił wytwórczych i w istotę modelu gospodarczego polegającego na ustawicznej ucieczce do przodu: w rosnący dług ukryty w śmieciowych papierach wartościowych, w stymulowanie niepotrzebnej nikomu nadmiernej konsumpcji, w oparcie go na usługach, a nie na produkcji. Tymczasem zaś widać wyraźnie, że w obliczu tego kryzysu, usługi i konsumpcja uwiędną pierwsze. Już dogorywają, podobnie jak system finansowania stojący za nimi i zbudowany wokół koncepcji, żeby dziś wydawać już nie pieniądze „jutrzejsze”, ale nawet „pojutrzejsze”.
Jak będzie wyglądał świat kryzysu – tak naprawdę za wcześnie jest przewidywać, co w obecnej sytuacji nie jest może najlepszą pociechą. Jedno chyba tylko można z pewnością powiedzieć, że nie opanują go zamknięte w sobie państwa narodowe. Już pierwsze tygodnie ogólnoświatowej sytuacji kryzysowej pokazują jasno, że na rozwiązania skuteczne można liczyć tylko w skali globalnej. I nie będą one wypracowywane w drugoligowych stolicach. Ani nawet – w pierwszoligowych, bo nie ma dziś na świecie państwa w pojedynkę tak silnego, żeby mogło nadać ton dalszym przemianom. Bez rozwiązań internacjonalnych i bardziej radykalnych niż te, które obecny system byłby w stanie zaproponować, wyjścia z tego kryzysu nie będzie.
Na tle tego informacyjnego szumu nie słychać głosu socjaldemokracji, „nominalnej lewicy”, która wierzy, że państwo socjalne da się pogodzić z kapitalizmem. Czy z tego powodu, że ów oparty na niespójnym założeniu pomysł miał okazję zaistnieć tylko w szczególnych okolicznościach, które od kilku dziesiątków lat nie zachodzą. Czy dlatego, że eklektyczne instrumentarium socjaldemokratycznego, centrowego paradygmatu zostało w gruncie rzeczy przejęte przez inne siły polityczne, które z równym skutkiem – a głośniej – propagują rozwiązania tak samo mieszające elementy wywodzące się z niezachwianej wiary w „niewidzialną rękę rynku” z frazeologią bezklasowego solidaryzmu społecznego? Czy też dlatego, że doszła do wniosku, że będąc zwekslowana na margines głównego nurtu, pozostaje jej tylko siedzieć cicho i co najwyżej ograniczyć się do rytualnej krytyki politycznych przepychanek, w których i tak nie bierze udziału, bo nikt jej do nich nie dopuści? Czy też może – w obliczu nadchodzącej konfrontacji między skrajnym liberalizmem, gotowym bronić preponderacji kapitału za wszelką cenę, kosztem nędzy, bezrobocia i bezdomności i śmierci milionów, a wizją nowego świata, opartego nie na zasadach wyzysku i niekontrolowanej akumulacji, socjaldemokracja nie ma po prostu do powiedzenia nic, nad czym warto w ogóle się zastanawiać.
Z tego szumu informacyjnego jedna konkluzja wyłania się wyraźnie: co zrobić, jakie rozwiązania zastosować, dobrze wiadomo. Pozostaje sobie jeszcze odpowiedzieć – jak do tego doprowadzić. Ale i na to pytanie odpowiedź zapewne przyjdzie niedługo, bo wkraczamy w obszar nieznanego, w świat, w którym to, co jeszcze niedawno było ukryte za horyzontem czasu i niewyobrażalne, manifestuje się już teraz na naszych oczach. Liberalna ułuda bezklasowego świata rozpada się. A to jeszcze nie koniec.
Grzegorz Waliński, 10.04.2020 r.