Komunistyczna Partia Polski wzywa do reformy edukacji, postulując bezpłatne, świeckie i powszechnie dostępne szkolnictwo, finansowane centralnie, aby zniwelować regionalne nierówności i zapewnić równe szanse edukacyjne.

Wojciech Giełżyński: Dramat na Monte Titano (Republika San Marino 1945-1957)

Opublikowano:

Kategoria: Bez kategorii


sanmarinooooejrjrj

O epizodzie socjalizmu w San Marino nie uczy się w szkołach. Nie ma na ten temat książek ani materiałów w internecie. Nie sposób odnaleźć też zdjęć z lat republiki. Co najwyżej można napotkać wzmiankę w wikipedii mówiącą o rządach koalicji socjalistów i komunistów. Tę lukę chcemy wypełnić.

Komentarz Dawida Jakubowskiego do reportażu Wojciecha Giełżyńskiego „Dramat na Monte Titano”:

O epizodzie socjalizmu w San Marino nie uczy się w szkołach. Nie ma na ten temat książek ani materiałów w internecie. Nie sposób odnaleźć też zdjęć z lat republiki. Co najwyżej napotkać można wzmiankę w wikipedii mówiącą o rządach koalicji socjalistów i komunistów, która rzekomo poniosła klęskę w wyborach parlamentarnych i została po prostu odsunięta od władzy po próbie anulowania wyników wyborów i wprowadzenia stanu wyjątkowego. Jedynym opracowaniem naukowym ma tu być książka wydana na zachodzie  Communism in history and theory: Asia, Africa, and the Americas z 2002 r.  autorstwa Donalda Busky’ego.

Dlatego relacja Wojciecha Giełżyńskiego, polskiego reportażysty, który we wrześniu 1959 r. osobiście obserwował na miejscu wybory do Wielkiej Rady, które zakończyły się klęską lewicy i falą terroru jest tak znacząca. Ten krótki tekst stanowi w istocie kontekstowy zapis wydarzeń pozwalający zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się w San Marino w 1957 r. i jakie siły w rzeczywistości zmiażdżyły republikę. Sam autor tego eseju, któremu zdarzało się wymieniać nazwę San Marino również w swojej późniejszej publicystyce nigdy już nie wrócił do tej historii ani opisu tego niewielkiego państwa w owym czasie. To, czego był wówczas świadkiem raczej nie pasuje do jego obecnych poglądów.

Nie zmienia to faktu, że jego ówczesne świadectwo trudno potraktować obojętnie. Opisuje on bowiem bardzo ciekawy proces budowy socjalizmu w specyficznej, stworzonej po II wojnie światowej sytuacji. Lata okupacji pogłębiające jeszcze tragiczne położenie klasy robotniczej sprzyjały temu, że zaistniały warunki wprowadzenia władzy ludowej bez konieczności przeprowadzania rewolucji socjalistycznej. Ewenementem wynikającym z tej specyfiki była także należąca do rzadkości rządowa współpraca socjalistów i komunistów.

Osłabienie pozycji wielkiego kapitału dające lewicowej koalicji możliwość realizowania swojego programu trwało jednak krótko, jak się miało niebawem okazać, a pozorny spokój zwiastował gwałtowny upadek i  więzienia dla bojowników o socjalizm.

Po 12 latach przemian, które zmieniły nie do poznania społeczne oblicze San Marino, tak, że stawało się ono atrakcyjnym przykładem sukcesu rządów klasy robotniczej, siły kontrrewolucyjne wznieciły pucz, a włoskie interwenckie czołgi przy poparciu przez USA rozjechały i pogrzebały nadzieje pogłębienia procesu budowy socjalizmu, w gruncie rzeczy mającą wiele wspólnego z projektem, który potem np. Allende, a jeszcze wiele lat po nim Chavez próbowali realizować w krajach Trzeciego Świata, w których znajduje się matryca, z jakiej odtwarzany jest eksploatacyjny wyzysk.

Wybory, których świadkiem był Giełżyński, odbywające się w atmosferze politycznego terroru, zastraszenia i ostrej propagandy antykomunistycznej spowodowały upadek socjalizmu w San Marino. Jednak nim to się stało, robotnicy byli gotowi bronić reprezentującej ich interesy władzy ludowej, powołując ochotniczą milicję gotową walczyć w obronie Republiki.

Mimo ostatecznej klęski bilet wizy­towy komunizmu, wetknięty za cholewę włoskiego bu­ta, jak określił go w swoim reportażu Giełżyński, stanowi jeden z najbardziej pouczających tego rodzaju eksperymentów, zarówno w aspekcie swoich osiągnięć, jak i tragicznego zakończenia.

Wobec San Marino ciężko było stosować propagandowe oskarżenia o wpływy Związku Radzieckiego. Co nie przeszkadzało wrogom Republiki po przejęciu władzy w propagowaniu antykomunistycznych haseł.  Uniknęła też ekonomicznej blokady, jaka dobiła i utopiła we krwi ostrożny proces przemian Salvadora Allendego wraz zatwierdzonym przez Nixona planem działań sabotażowych amerykańskiej korporacji Międzynarodowe Telefony i Telegrafy (ITT), czy jaka dręczy od ponad 50 lat Kubę. Jednak i to nie uchroniło jej przed puczem reakcjonistów wspartym przez włoskie czołgi oraz popartym przez rząd USA i marionetkową Republikę Moluków, będącą w istocie częścią Indonezji, w której do dziś toczą się krwawe konflikty o podłożu etnicznym i religijnym.

Mimo to osiągnięcia 12 lat budowy socjalizmu i sympatia światowej opinii publicznej, jaką ta próba się cieszyła, zasługują by wydobyć ją z mroków zapomnienia.

Warto też pamiętać o tym, kto zainicjował te przemiany, gdy obecnie libertariańska propaganda chwali osiągnięcia San Marino, jako kraju kapitalistycznego.  Żałuję, że będąc w tym państwie w 1999 r. jednego z wakacyjnych dni, nie znałem dziejów Republiki Socjalistycznej tworzonej przez bojowników ze śpiewem Bandiera Rossa.

Dawid Jakubowski
Dramat na Monte Titano
Byłem gościem Biura Politycznego. Pierwszy Sekre­tarz dolewał mi chianti. Sekretarz propagandy raczył mnie muscatelem. Towarzysze z KC odłożyli pękate teczki i zręcznymi obrotami widelców ukręcali kłębuszki spaghetti. Ulicą przeciągał pochód miejscowych kramikarzy, wznosząc spazmatyczne okrzyki: „Pokój – tak! Komunizm – nie!”. Działo się to w San Marino, 8 września 1959 roku. Na pięć dni przed wyborami do Wielkiej Rady. Wybory miały zdecydować, czy naj­mniejsza republika świata pozostanie wierna swej dumnej dewizie „Starożytna ziemia wolności”.

Na zębatym szczycie Monte Titano, który ni stąd ni zowąd wyrasta spośród nieśmiałych pagórków, osie­dlił się ongi bogobojny Marinus, kamieniarz rodem z Dalmacji, ażeby ujść prześladowaniom chrześcijan, za cesarza Dioklecjana ponownie rozszalałym.

Kryjówkę wybrał dogodną. Wolna gmina, imieniem świętego Marinusa ochrzczona, oparła się w wiekach średnich i nowszych zaborczym sąsiadom, Malatestom, Borgiom i Albertonim, obronną ręką wychodząc z ko­lejnych wojen. Napoleon, w dobrym będąc humorze, proponował republice… stokrotne powiększenie jej tery­torium. Ale sanmariński mąż stanu Antonio Onofri wy­kazał zdumiewającą trzeźwość polityczną i grzecznie podziękował za swoisty podarunek: „Tylko nasza małość – powiedział – jest gwarancją naszej wolności”. W latach walki o zjednoczenie Włoch dwukrotnie ko­rzystał tu ze schronienia Garibaldi, z rodziną i garstką najwierniejszych przyjaciół. Podczas ostatniej wojny San Marino zachowało ścisłą neutralność, dając na swym maleńkim terytorium azyl tysiącom zbiegów po­litycznych! Niemcy tylko w cywilnych ubraniach mieli prawo wstępu do republiki. Cała granica wymalowana była dla orientacji lotników szerokim, białym pasem; nie uchroniło to jednak państewka przed ciężkim na­lotem angielskich bombowców.
W ostatniej fazie wojny wielu ochotników sanmarińskich walczyło w szeregach włoskiej antyfaszystow­skiej partyzantki. A gdy w roku 1945 rozpisano wybory, większość uzyskali komuniści wraz z socjalistami. San Marino stało się najmniejszą z demokracji ludo­wych.

Dwanaście lat trwała w San Marino władza ludu. Gdy lewica obejmowała rządy, kraj był na dnie nędzy. Angielskie bombardowania – poza setką ofiar w lu­dziach – przyniosły szkody na 3 miliardy lirów. Doskwierał głód. Warunki higieniczne były w stanie opłakanym. Śmiertelne żniwo zbierała gorączka tyfoidalna. Szerzyła się gruźlica.

Dwanaście lat trwała w San Marino władza ludu. Usunięto w tym czasie wszystkie szkody wojenne. Ufundowano wzorowy system opieki społecznej. Zało­żono 20 kilometrów kanalizacji, bez reszty likwidując gorączkę tyfoidalną. Kraj szczyci się najgęściejszą w świecie siecią dróg. Liczba turystów wzrosła z 200 tysięcy w 1949 roku do półtora miliona obecnie. Są dni, kiedy Monte Titano odwiedza 30 tysięcy gości zagra­nicznych! Rozwinięto przemysł, głównie ceramiczny: w 1945 roku było tu 68 warsztatów, w 1958 – 537. Ogromnie wzrosła produkcja zbóż i wina. Budżet zamykał się rokrocznie nadwyżką 400 milionów lirów. Wybudowano dziesiątki domów mieszkalnych dla ro­botników, a do wszystkich mieszkań doprowadzono światło i wodę. San Marino stało się państewkiem do­statku i spokoju.

Dwanaście lat trwała w San Marino władza ludu. Rzym z rosnącą niechęcią obserwował ten bilet wizy­towy komunizmu, wetknięty za cholewę włoskiego bu­ta. Parokrotnie, zwłaszcza w 1951 i 1952 roku, docho­dziło do granicznych awantur. Miały one odstraszyć zagranicznych turystów. Skutek jednakże był całkiem odwrotny. Dreszczyk emocji przy przekraczaniu grani­cy kraju, rządzonego przez czerwonych, najmocniej właśnie przyciągał szwajcarskich czy amerykańskich mieszczuchów…

30 września 1957 roku pięciu deputowanych socjali­stycznych przeszło na stronę opozycji. Wielka Rada znalazła się w impasie. 19 komunistów i 11 socjali­stów przeciwko 23 chadekom i 7 socjaldemokratom. 30 na 30.

Nazajutrz rano nowa wolta. Deputowany Attilio Giannini, niezależny, wybrany z listy komunistycznej, zgłosił akces do chrześcijańskiej demokracji. Legalny rząd stracił poparcie parlamentarnej większości.
W myśl Konstytucji San Marino dwaj kapitanowie regenci, którzy – na wzór rzymskich konsulów – wspólnie pełnią najwyższą władzę w republice, nie mogą być pozbawieni mandatów przed upływem swej sześciomiesięcznej kadencji. Ale chrześcijańscy demo­kraci ani myśleli czekać na objęcie rządów. W pogranicznej miejscowości Rovereta, w posępnym budynku nie dokończonej hali fabrycznej, powołali rząd rewolu­cyjny. Tegoż  samego dnia do Roverety przybywa z Florencji konsul USA, przywożąc samozwańcom ofic­jalne uznanie swego rządu. Depesza analogicznej treści nadchodzi z… Republiki Moluków, istniejącej jedynie w imaginacji niektórych amerykańskich polityków. Na szosę San Marino – Rimini wtaczają się włoskie czołgi i samochody pancerne. Ze wszystkich stron ciągną ku bezbronnym granicom bataliony wojska i żandarmerii. W sumie około 12 000 żołnierzy – cała dywizja. San Marino liczy 18 000 mieszkańców.

Legalny rząd komunistyczno-socjalistyczny nie daje za wygraną. Czternastoosobowy korpus żandarmerii, przywykły jedynie do parad w dni uroczyste, staje w gotowości bojowej, obsadza punkty strategiczne. Formuje się ochotnicza milicja ludowa, w dubeltówki uzbrojona. Patrole jej na skuterach obserwują ruchy czołgów, które bezceremonialnie wyszczerzają lufy dział w stronę granicznych posterunków.
Samozwańcy nawet za włoskimi plecami nie czują się bezpiecznie i przekształcają w twierdzę swe tymczasowe pomieszczenie. W rogach budynku czuwają gniazda karabinów maszynowych, uprzejmie dostar­czonych – wraz z obsługą – przez chrześcijański i demokratyczny rząd Włoch. Nocą, po polach, ślizgają się światła reflektorów, aby zapobiec nagłej inwazji komunistów.

Dzień po dniu mija w pełnym pogotowiu. Legalny rząd odwołuje się do ONZ, oskarżając Włochy o interwencję w wewnętrzne sprawy San Marino. Cała światowa prasa na pierwszych stronach zamieszcza infor­macje o zatargu i grożącym przelewie krwi. Setki mło­dych komunistów z Rimini, Bolonii, Ferrary przybyły w sukurs swym sanmarińskim towarzyszom, z pochod­niami w rękach, z „Bandiera rosa” na ustach, z żyw­nością w plecakach. Bo od paru dni głód już gościł w oblężonym państewku. Blokada była tak nieprzenikliwa, że nawet matki z chorymi dziećmi, udające się do lekarzy-specjalistów w Rimini, zawrócono z drogi.

Burzy się światowa opinia. Gwałt Guliwera nad Lili­putem nie w smak idzie nawet ludziom odległym od komunizmu. Lecz nagle uwaga świata odwraca się bez reszty w zupełnie innym kierunku. Na niebie pojawia się pierwszy sputnik! Wieści z San Marino giną ze szpalt gazetowych. Osaczony, osamotniony, zapomniany rząd republiki – ustępuje. W państewku, które od wieków było dla wszystkich bezpiecznym azylem, rozpętuje się monstrualny terror policyjny. Wszyscy lewicowcy są zwolnieni z administracji. 29 komunistów i socjalistów traci swe mandaty poselskie. Kilku wędruje do wię­zienia. 27 czołowych działaczy postępowych – w tym byli kapitanowie-regenci – idzie pod sąd, pod zarzu­tem zdrady stanu. Grożą im długoletnie roboty…

Widząc bezpodstawność tego oskarżenia, znakomity prawnik włoski – najwyższy sędzia San Marino – profesor Carlo Artoro Yemolo, podaje się do dymisji. Chociaż sam jest chadekiem, nie ulega naciskowi swych władz partyjnych. Ustępują po nim dwaj inni, kolejno mianowani sędziowie. Wreszcie czwarty, Michele Grifa, nikomu nie znany prawnik z Bolonii, po­dejmuje się prowadzenia procesu. Złamana zostaje tradycja sanmarińska, według której sędziami w re­publice mogą być wyłącznie obcokrajowcy z tytułami profesorów.
Proces trwa miesiąc za miesiącem. Wyrok nie za­pada.

Wyrok już zapadł, lecz leży w szufladzie.

Zbliża się termin wyborów do Wielkiej Rady.

Niech sobie wyrok leży w szufladzie.

Nic tak nie hańbi, jak papier…

Już za pięć dni wybory! W Borgo, na robotniczym przedmieściu stolicy, zbierają się na rogach ulic gro­mady ludzi, gestykulujących w żywym podnieceniu. Jakiś szczupły chłopak nerwowo nalepia wielki plakat „Vota comunista”. Jakiś facet ze złością kopie rozrzu­cone komunistyczne ulotki.

W „Citta”, stolicy położonej na samym szczycie Mon­te Titano, atmosfera nie jest tak zapalna. Transparenty z hasłami wszystkich czterech partii wiszą obok siebie w spokoju. Przed listami kandydatów przystają dostoj­ni starsi panowie (kobiety praw wyborczych nie posia­dają) i skrupulatnie wynajdują na nich nazwiska swych najbliższych przyjaciół. Mój Boże, toż wszyscy się w tym kraju znają przynajmniej z widzenia!
„Casa” – dom partii wybudowany ze składek człon­kowskich – wre praca w dzień i w nocy. Stukają powielacze. Ścinki papieru fruwają po nie otynkowanych korytarzach. Agitatorzy wbiegają i wybiegają. Burczy telefon.

Gildo Gasperoni, I sekretarz KP San Marino, znaj­duje czas na rozmowę. Referuje mi argumenty, który­mi komuniści chcą trafić do przekonania mas wyborców.

Naruszenie przez chadeków praw obywatelskich, na przykład zakaz zebrań i manifestacji. Przekreślenie niezawisłości sądów. Dwa miliardy deficytu w ciągu 23 miesięcy władzy, co przy 950 milionowym rocznym budżecie państwa jest chyba sumą rekordową w świa­towej skali. Za rządów lewicowych każdy rok budże­towy zamykał się nadwyżką.

– Czy spodziewacie się odnieść przy urnach zwy­cięstwo? – pytam obcesowo.
–  Spodziewamy się, że większość mieszkańców San Marino głosować będzie na komunistów i socjalistów. Ale nie znaczy to jeszcze, że odniesiemy zwycięstwo. Nowa ordynacja wyborcza jest tak spreparowana, że gwarantuje sukces sprawującej władzę chadecji…

San Marino przyznaje prawo głosu wszystkim oso­bom, zrodzonym na jego terytorium. 52 procent gło­sów wpływa przeto z zagranicy, od licznie rozsianej po świecie emigracji. Według dawnej ordynacji wybor­czej każdy mógł swój głos przysłać korespondencyjnie.

Obecnie przywilej  ten zachowali wyłącznie San Marińczycy, zamieszkali w Ameryce. Inni muszą głosować
osobiście.
– Emigranci mieszkający za oceanem – tłumaczy Gasperoni – są to przeważnie ludzie zasobni, a więc
naturalni sprzymierzeńcy prawicy. Natomiast we Francji, Niemczech, Belgii, we Włoszech przede wszystkim, pracuje mnóstwo naszych rodaków. Oczywiście tylko nieliczni będą w stanie pokryć koszt swego przy­jazdu do San Marino dla złożenia głosu.

Zbliża się obiadowa pora. Idziemy w piątkę do knajp­ki zakamuflowanego komunisty, który swym towarzyszom partyjnym do połowy skraca rachunki. Człowiek w czerwonej bluzie – to Józef Berardi; był dowódcą milicji ochotniczej w gorących dniach przewrotu, grozi mu surowy wyrok za zbrojny opór władzy. Virginio Reffi, barczysty adwokat, wypróbowany sympatyk partii, której przedstawicieli broni w procesie dwudzie­stu siedmiu, żartuje z przyjaciela:

–  Jeśli dostaniesz piętnaście lat ciężkich robót, bę­dziesz miał dość czasu, by usypać drugą górę jak Monte Titano!
Wszyscy się śmieją. Jak groteskowo brzmią oskar­żenia o zdradę stanu w tym beztroskim, słonecznym, zasobnym kraiku dobrego wina, pięknych krajobrazów i wspaniałej sztuki. Nawet poważny Gasperoni, choć głowę ma zaprzątniętą szczegółami wyborczej kam­panii, rozchmurza się przy kielichu musującego Muscatelu.
Przychodzi jeszcze Umberto Barulli – uważany za pewnego kandydata na I sekretarza, gdyby Gasperoni musiał złożyć swe obowiązki.

–  Opowiem wam historyjkę – mówi. – Pewien chadek, śmiertelnie złożony chorobą, wezwał do łoża swego spowiednika.
–  Synu mój – rzekł spowiednik, opatrzywszy go sakramentami – masz jeszcze parę godzin życia. Czy pragniesz, bym spełnił jakieś twoje życzenie?

– Tak jest, ojcze. Pragnę, byś zapisał mnie do partii komunistycznej.

–  W imię Ojca i Syna… A cóż ci do głowy przycho­dzi, tobie, najwierniejszej bożej owieczce?
–  Ojcze, spełnij mą prośbę. Kiedy umrę, będzie na świecie mniej o jednego komunistę…
Mija butelka za butelką. Jedni towarzysze wychodzą obsługiwać wiece i konferencje w dzielnicach. Przychodzą inni, podnieceni gorączką na mieście. Urzęduję w samym sztabie. Ludziom tym grożą lada dzień cięż­kie roboty. Nikt o tym nie myśli. Uśmiech i żart. Piękne jest San Marino.
–  Jeśli wygramy wybory – mówi Virginio Reffi – zapraszamy ciebie z wizytą. Będziesz gościem rządu. Musisz wiedzieć – dodał – że „polski październik” jest w San Marino, jak w całych Włoszech, ogromnej wagi argumentem dla propagandy komunistycznej.

Epilog
Nie będę gościem rządu San Marino. Ordynacja od­niosła zwycięstwo nad wolą wyborców.
W kilkanaście dni później przeczytałem krótki ko­munikat PAP.

Dwaj byli regenci San Marino – komunista i socja­lista oraz ich czołowi współpracownicy w liczbie pięciu zostali skazani na więzienie, czyli według obowiązują­cej tam nomenklatury na roboty publiczne.
Po piętnaście lat więzienia otrzymali: były regent-komunista, Primo Marani i były regent-socjalista Giordano Giacomini, po dwanaście lat więzienia – były komunistyczny minister spraw wewnętrznych Domenico Morgante, były socjalistyczny minister spraw zagranicznych Gino Giacomini oraz sekretarz miejscowej partii komunistycznej Ermenegildo Gasperoni. Po­nadto na 5 lat więzienia skazano innego byłego ministra spraw zagranicznych z ramienia lewicy oraz byłe­go dowódcę milicji ochotniczej.

1959 r.

Źródło:

Wojciech Giełżyński, Aż do najdalszych granic, seria Łowcy sensacji, Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1972,  s. 115-123.

Dawid Jakubowski, źródło